czwartek, 26 października 2017

Od Samanty cd. Deana

Poczułam powiew chłodnego powietrza. Kołdra w magiczny sposób gdzieś zniknęła i zaczynałam naprawdę podejrzewać ten dom o obecność duchów. Będąc na granicy obudzenia się, zwinęłam się w kulkę, by odsunąć ten moment choć o kilka chwil. Nie udało się. Po całym mieszkaniu rozeszło się wycie kąpanego kota.
Moment.
Tu nie ma kota.
- Jason-do-cholery-ucisz-tego-Rudzielca - wyrzuciłam z siebie, nie otwierając oczu, po czym nakryłam głowę poduszką.
Odpowiedziała mi chwila ciszy, a potem ciche szuranie pazurów po panelach w korytarzu i kolejny, tym razem uduszony, kot.
Nie dało się spać. A skoro nie mogłam spać, szara rzeczywistość stopniowo kopała mnie w twarz. Przecież nie powinno się kopać leżącego!
Zdjęłam poduszkę z twarzy, z ciężkim westchnięciem siadając na łóżku. Mój wzrok natychmiast padł na stojącego obok Rudzielca. Wróć, na Rudzielca tańczącego z bliżej nieznanych powodów taniec deszczu.
Miałam ochotę wstać i przypomnieć Jasonowi, że przygarnięcie suki było jego pomysłem, więc mógłby się nią zająć. Tyle, że nie mogłam. Jason został w Nevadzie, w swojej wygodniej trumnie.
Odgarnęłam wpadającą mi w oczy grzywkę i podeszłam do okna, by podnieść rolety. Dzień dopiero miał się rozpocząć, choć słońce zdawało się nadal zastanawiać czy to już czas by wyjrzeć nad horyzont. Wylosowałam z szafy legginsy w geometryczny wzór, na który nie dało się patrzeć bez bólu głowy dłużej niż kilkanaście sekund, czarny top i sportowy stanik. Weszłam do łazienki, gdzie ogarnęłam się na tyle, by nie straszyć potencjalnych przechodniów i przebrałam w wybrane wcześniej ubranie.
Znowu podtopiony kot... to jest Rudzielec domagający się uwagi. Założyłam suce szelki i spojrzałam pytająco w stronę klatki Choco, ale ta uznała, że jest zbyt wcześnie by zajmować się czymś innym niż spanie. I taką postawę się chwali.
Gdy zakładałam buty do biegania, Ginger o mało nie wybiła mi oka, tańczac z radości. Westchnęłam, w myślach wkurzając się na Jasona. To nie tak, że nie lubię Ginger, ale czasami nawet mój brat musiał przyznać, że jest nieznośna.
W końcu udało nam się wyjść na poranny spacer. Byłam zaskoczona, że Gi udało się powstrzymać przed poinformowaniem całej dzielnicy o szczęściu jakie ją spotkało. Przeszłyśmy kilkadziesiąt metrów, skręcając do pobliskiego parku, gdzie przyśpieszyłam do biegu, podczas gdy Rudzielec obwąchiwał wszystkie mijane krzaki.
Tak minęła mniej więcej godzina. Słońce zdążyło już wspiąć się dość wysoko, zanim wróciłyśmy do domu. Szczęśliwy Rudzielec natychmiast odmeldował się celem spania, a ja udałam się do łazienki, by wziąć szybki prysznic.
W samej bieliźnie, z mokrymi włosami owiniętymi w beżowy ręcznik przyglądałam się wnętrzu lodówki. Przechyliłam lekko głowę w bok, analizując jej zawartość. Szybko pożałowałam tej decyzji, gdyż ręcznik zaczął zsuwać się z moich włosów. Wyprostowałam więc głowę i powróciłam do poprzedniej czynności. W lodówce były tylko trzy rzeczy: światło, podejrzanie wyglądająca puszka energetyka oraz pomidor. Nie zastanawiając się zbyt długo sięgnęłam po energetyk. Otworzyłam puszkę, podejrzliwie zaglądając do jej wnętrza przez otwór. Chyba nikogo nie zdziwi, że i tak nic w środku nie widziałam. Zawahałam się przed spróbowaniem. Miałam rację. Przypalony kalosz i stara skarpeta, choć nie byłam w stanie określić proporcji tych składników.
- Zawiodłam się na tobie - powiedziałam z wyrzutem, unosząc puszkę na wysokość oczu, a następnie wylewając pozostałą jej zawartość do kuchennego zlewu. - Żegnaj.
Wyrzuciłam puszkę do śmieci, opierając się o blat wyspy. Nienawidzę zakupów spożywczych.
Wyciągnęłam z szafy kolejny zestaw. Tym razem padło na jeansy i biały crop top. Założyłam ciuchy na siebie, i zgarniając z szafki przy drzwiach kluczyki do auta.
Świnia stała na podjeździe. Kolejna pamiątka po bracie. Z nią też nie potrafiłam się rozstać.
Zajmowanie miejsca kierowcy Camaro powoli stawało się dla mnie naturalne. Położyłam ręce na kierownicy. Tu przynajmniej, w przeciwieństwie do siedzenia pasażera, przy prędkości większej niż 20 km/h nie miało się ważenia, że Świnia to sterta niepołączonych ze sobą części, które     po prostu pędzą w jednym kierunku, lecz wystarczy, by zamieniła się wilgotność powietrza, a cała ta bezkształtna masa rozpadnie się w mgnieniu oka. A przynajmniej nie było ono tak silne.
Przekręciłam kluczyk w stacyjce i Świnia zaczęła budzić się do życia. Powoli wytoczyłam się na drogę, uruchamiając jedyną działającą niemal bez zarzutu rzecz w tym samochodzie - radio. Wkrótce wnętrze pojazdu wypełniły pierwsze nuty jakiejś piosenki.
Dość szybko dojechałam do centrum miasta. Ze względu na wciąż stosunkowo wczesną porę, ulice były niemalże puste. Jedynym samochodem na horyzoncie był czarny Chevrolet.
Miałam właśnie skręcać na parking gdy Świnia postanowiła przypomnieć mi dlaczego właśnie tak nazwał ją Jason. Kierownica się zablokowała, a po chwili zgasł też silnik. Wszystko zadziało się na tyle szybko, że kierowca czarnego wozu cudem zdążył się zatrzymać się, ratując w ten sposób dwa zabytki przed uszkodzeniami. Przemknęło mi przez myśl, że Świnia zapewne rozpadłaby się na miliard kawałeczków, a z całej tej sterty wystawałaby tylko moja głowa i ręce trzymające kierownicę.
Mężczyźni w czarnym Chevrolecie wymienili kilka zdań. Właściwie to wyglądało to bardziej jakby kierowca błagał pasażera o darowanie życia. W końcu jednak obaj wysiedli z samochodu, podchodząc w moją stronę.
- Dzięki Świnio - mruknęłam pod nosem.

Dean?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz